Piotr Graczyk
Humanistyka jest częścią pracy kultury: buduje, poddaje próbie lub dokonuje rozbiórki form jednostkowego samopoznania i zbiorowej komunikacji. Wytwarza słowniki, w których artykułować można więzi społeczne; produkuje narzędzia, z pomocą których można je umacniać albo im się przeciwstawiać, krytykować albo afirmować. W tym sensie humanistyka jest narodowa: to znaczy przynależy do pewnego kręgu językowego, pewnej historii, pewnej społecznej konfiguracji. Na konfigurację tę może wpływać dobrze albo źle, może ją otwierać albo zamykać na takie czy inne wpływy, czynić ją bardziej demokratyczną, dającą możliwości lepszego wspólnego i indywidualnego życia, albo przeciwnie – gorszą, ciaśniejszą, bardziej hierarchiczną, służącą mniej licznym, uczącą nienawiści do obcych.
Alternatywą dla takiego pojmowania humanistyki – jako społecznej hermeneutyki, wykuwającej języki komunikacji i poszerzającej obszary społecznego i jednostkowego doświadczenia – jest podejście technokratyczne. Polega ono na traktowaniu humanistyki jako montowni gdzie indziej stworzonych idei, lokalnej wersji językowej programu opracowanego w centrum i dla centrum. Coś podobnego ma miejsce w gastronomii, gdy tworzy się lokalną sieć jakiegoś baru szybkiej obsługi, albo w show-biznesie, gdy tworzy się lokalną wersję zakupionego za granicą „formatu” – jakiejś telenoweli czy konkursu.
W ten właśnie sposób formatować pragnie się w Polsce humanistykę, którą – odłączoną od własnej historii – po prostu szybko chce się podporządkować instytucjom i zasadom istniejącym gdzieś w cywilizacyjnym centrum (urzędnik wskaże, w którym konkretnie miejscu i których zasad należy się trzymać: melonik koniecznie, zamiast spodni może być póki co opaska biodrowa). Istnienie tych zasad traktuje się przy tym w sposób zmistyfikowany. Nie dostrzega się w nich historycznego wyniku pewnego konkretnego rozwoju, służącego zaspokojeniu pewnych konkretnych potrzeb i wciąż ewoluującego. Widzi się w nich jakiś pozaczasowy ideał, uosabiający bezwzględną normę kulturową, którą trzeba sobie bez dyskusji przyswoić albo popaść w barbarzyństwo. Niehistoryczność, bezdziejowość – to był największy zarzut, jaki stawiał polskiej kulturze Stanisław Brzozowski w Legendzie Młodej Polski. „Bezdziejowość” to przekonanie, że formy kultury istnieją w oderwaniu od jej faktycznego historycznego rozwoju, że są one czymś obiektywnie danym, a nie wynikiem dokonywanej wciąż od nowa pracy translacji, to znaczy wysiłku dostosowania się rzeczywistych historycznych społeczeństw do aktualnych potrzeb.
Przekonanie takie – że istnieje jakiś obiektywny zasób form kultury, które utrzymują się samoistnie i do których trzeba się po prostu dostosować – pojawia się zwłaszcza w narodach skolonizowanych, w których formy kultury przeszczepione zostają z zewnątrz, bez pytania o zdanie ich użytkowników, i zwykle obsługują zewnętrzne interesy – interesy kolonialnej metropolii. Taka była polska kultura w czasach Brzozowskiego, ale tradycja bezdziejowości, którą potępiał, wcale w późniejszych latach nie wygasła. Polska pozostaje krajem postkolonialnym. Tradycja ta pokutuje w różnych dziedzinach życia, zwłaszcza tych, które poddaje się rabunkowej „modernizacji”, przypominającej czasy transformacji ustrojowej w latach dziewięćdziesiątych. Wtedy to, jak pisze David Ost w przedmowie do książki Elizabeth Dunn pt. Prywatyzując Polskę: „nowa elita przyswoiła sobie neoliberalną wizję przyszłości, a następnie próbowała ją narzucić całemu społeczeństwu, określając ją jako «normalność». Model ten powszechny był na Zachodzie, dlatego trudno było mu się przeciwstawić. Nie było w nim jednak nic «normalnego» ani tym bardziej «naturalnego»”. Jaskrawym przykładem takiego dogmatycznie technokratycznego podejścia są wdrażane w ostatnich latach reformy uniwersytetu. Paradoksalnie forsuje się je z całą stanowczością wtedy, gdy anglosaski model zarządzania uniwersytetami, który służy w Polsce za wzór „normalności”, jest na Zachodzie krytykowany i traktowany jako anachronizm, a w wielu krajach zachodnich stanowczo odrzucany (por. Monika Kostera, Przetrwamy tylko jako uniwersytet, http://magazynkontakt.pl/przetrwamy-wylacznie-jako-uniwersytet.html). Uniwersytet jest dla humanistyki niezbędnym środowiskiem życia, umożliwia wytworzenie samowiedzy danego etapu kultury, sformułowanie pojęć i teorii umożliwiających jej samorozumienie. Poddana transformacyjnym zabiegom na technokratycznym uniwersytecie humanistyka staje się jednak bezużytecznym ozdobnikiem. Sformatowana do naśladowania zewnętrznych form uznanych za wzorcowe nie jest już potrzebna ani lokalnemu, konkretnemu, historycznemu społeczeństwu, od którego kultury odwraca się plecami, ani nawet neokolonialnemu centrum, które ma własnych, lepiej dostosowanych do tego rynku producentów dla swoich treści. Potrzebna jest jedynie wąskim, miejscowym elitom (im węższym, tym lepiej – dla nich), stanowiąc źródło dystynkcji i zabezpieczenie kulturowej hegemonii, której warunkiem jest podporządkowanie kolonialnej czy neokolonialnej metropolii.
Taką montownią gdzie indziej wytworzonych idei – dlatego niezrozumianych, nieprzełożonych na język lokalnych sporów i problemów – stają się polskie uniwersytety na skutek reformy Kudryckiej-Gowina (trzeba te dwa nazwiska traktować łącznie). „Konstytucja dla nauki” Gowina to żadna nowa jakość, a jedynie domknięcie technokratycznych, neoliberalnych i neokolonialnych reform, które niszczą polską akademię od wielu lat. Kudrycka wniosła do reformy treść, Gowin dodaje formę: dyktaturę rektoratu, jako biurokratycznego ośrodka, który kontrolował będzie całość uniwersyteckiej działalności, bez możliwości apelacji. Treść reformy to parametryzacja, to znaczy oparcie oceny pracy poszczególnych pracowników uniwersytetu, jak i instytutów czy wydziałów, a w końcu całych uczelni, na ilościowych kryteriach, wedle których najważniejsze w życiu naukowym jest wygrywanie konkursów na granty (ich udział w finansowaniu uczelni wciąż ma się powiększać) i publikowanie jak największej liczby artykułów we wskazanych przez ministerstwo czasopismach. Najbardziej premiowane są publikacje w czasopismach z ministerialnej listy A, zawierającej wyłącznie periodyki anglojęzyczne, najczęściej amerykańskie, zorientowane głównie na nauki ścisłe, wydawane przez koncerny wydawnicze, które ze współpracy z wielkimi prywatnymi uczelniami uczyniły intratny biznes. Nie dość, że te kryteria oceny pracy naukowej są wątpliwe – czy rzeczywiście zdobywanie grantów jest ważniejsze od długofalowej działalności statutowej i czy faktycznie narzucenie ilościowych norm produkcji pisarskiej i sformatowanie jej w oparciu o działalność i interesy wielkich anglosaskich wydawnictw naukowych służy jej jakości? Również sama ich konstrukcja jest wewnętrznie sprzeczna i wplątuje podlegających jej badaczy w swoiste „podwójne wiązanie”. Każdy naukowiec ma wygrać w konkursie grantów, który jest konkursem, bo tylko nieliczni w nim wygrywają (w Polsce grant uzyskuje tylko co piąty aplikujący). Każdy publikować ma w elitarnych czasopismach, których elitaryzm polega między innymi na tym, że rzadko publikuje w nich ktoś spoza prestiżowych ośrodków naukowych. Oczekujemy uznania od instytucji, które powstały, żeby zmonopolizować uznanie dla siebie. Amerykańskie i angielskie czasopisma umieszczone przez naszych urzędników na liście A nie po to powstały, aby regulować polskie życie naukowe! Mają swoją historię, swoją perspektywę i swoje priorytety, niekonieczne pokrywające się z naszymi. Ich dominacja w światowej nauce budzi zresztą wiele wątpliwości – to już raczej wielki biznes niż służba prawdzie (por. np. https://www.theguardian.com/science/2017/jun/27/profitable-business-scientific-publishing-bad-for-science). Tak czy inaczej, zaproponowane przez Kudrycką-Gowina kryteria oceny są z założenia niemożliwe do spełnienia dla większości polskich naukowców. Może chociaż wskazują słuszną drogę – być jak Ivy League? Otóż ich celem nie jest, jak się wydaje, podwyższanie poziomu nauki w Polsce. Są po prostu narzędziem selekcji, mają wytypować uczelnie skazane na karę śmierci. Słabe wyniki parametryzacji skutkować będą tym, że w przeciągu kilku lat prawa do nadawania doktoratów i stopni magisterskich odebrane zostaną większości istniejących obecnie polskich uniwersytetów. Celem, niekiedy przemilczanym, ale konsekwentnie od lat realizowanym, jest redukcja polskiej akademii do kilku „flagowych” uniwersytetów. Ich dofinansowanie, rosnące kosztem przegranych uczelni, doprowadzić ma do jedynego efektu, jakim zainteresowane są władze: awansu przynajmniej jednego z nich w dalekowschodnich rankingach najlepszych uniwersytetów. Rankingi te stały się fetyszem rządzących. Straszną nowinę o niskiej pozycji polskich uczelni w Szanghajskim rankingu media powtarzały tyle razy, że stało się ono dla szerokiej publiczności pierwszym skojarzeniem wiążącym się z uniwersytetami, medialnym odruchem warunkowym. Gdy mowa o piłce nożnej, pojawia się pytanie, które miejsce zajęła polska reprezentacja na mistrzostwach Europy czy świata; gdy mowa o uniwersytetach, pojawia się pytanie o miejsce w rankingu. To dziwne. Rozmawiając na przykład o polskiej kolei, nie zastanawiamy się zwykle, jak plasuje się ona w rankingach. Czy chcielibyśmy, żeby istniała tylko jedna linia kolejowa, np. z Warszawy do Krakowa, ale za to zgarniająca nagrody we wszystkich międzynarodowych konkursach? Raczej wolelibyśmy sieć mniej nagradzaną, a bardziej odpowiadającą potrzebom podróżnych z całej Polski. Podobnie powinno być w przypadku uniwersytetów. Racją istnienia polskich uniwersytetów nie jest pojawienie się Uniwersytetu Warszawskiego albo Jagiellońskiego w prestiżowej drugiej setce światowego rankingu. Małe i duże polskie uniwersytety stanowić powinny raczej instytucjonalną gwarancję dla trwania i rozwoju polskiej kultury, pozwalać na artykułowanie tez krytycznych wobec dominujących sił, być przestrzenią dyskusji, zapleczem dla twórczości, miejscem badań użytecznych dla społeczeństwa. Powinny zachęcać do bezinteresownego poszukiwania prawdy, owszem – głównie dlatego, że społeczeństwa, w których jest miejsce na takie dążenie, są po prostu lepsze. W tym celu zatrudniać powinny na godziwych i stabilnych warunkach dobrych wykładowców, a także być dostępnymi dla większości mieszkańców Polski, również tych, którzy mieszkają poza kilkoma największymi miastami.
Bez takich uniwersytetów nasza kultura będzie się zapewne dalej rozwijała, ale będzie miała ciężej. Będziemy się, jako społeczeństwo, czuli mniej u siebie, gorzej się nawzajem rozumieli, nie potrafili o sobie racjonalnie myśleć i mówić. Dlatego odrzucić należy ustawę proponowaną przez ministerstwo – dyktaturę rektoratów poddaną imitacyjno-biurokratycznej gorączce – i wybrać trudniejszą może, ale i ambitniejszą drogę prowadzącą w stronę uniwersytetu demokratycznego, świadomie współtworzącego narodową kulturę.