Druga fala protestów studenckich i pracowniczych na Uniwersytecie Amsterdamskim

Arent van Nieukerken

Pod koniec września odbyły się protesty na holenderskich uniwersytetach. Sprowokowane zostały przez kolejne cięcia budżetowe ogłoszone przez holenderski rząd koalicyjny, w którym dominującą siłą są „prawicowi” liberałowie. Celem cięć (chodzi o efficiency, tzn. bardziej skuteczną – „wydajną” – organizację pracy) jest zmuszanie uniwersytetów do znalezienia „synergii” na różnych poziomach, zwłaszcza „administracyjnych” (zmniejszenie „biurokracji”). Projekt ten jest jednak dość „perwersyjny”, bo to właśnie kolejne rządy koalicyjne (w których uczestniczyły wszystkie „mainstreamowe” partie: socjaldemokraci, chadecy, „centryści”, liberałowie) przyczyniły się w ciągu ostatnich dziesięcioleci do wprowadzenia owych administracyjnych mechanizmów „kontrolnych”. Miały one służyć tzw. transparency (przejrzystości w kwestii tego, co robią wykładowcy) w związku z accountability (sprawozdawczością) wobec „podatników”. Nie będę teraz analizował skrótów myślowych w tej „narracji”, mającej usprawiedliwić ograniczenie (albo nawet całkowitą likwidację, jak w Holandii) autonomii akademickiej i specyfiki danych dyscyplin (wydaje się jednak, że likwidacja autonomii idzie w parze z centralizacją na wszystkich poziomach – administracyjnych i „merytorycznych”, tzn. dotyczy również sposobów oceny pracowników). Wystarczające jest może twierdzenie, że dwadzieścia lat pełzających „reform” doprowadziło do sytuacji, w której duża część pracowników (na wszystkich szczeblach hierarchii uniwersyteckiej, od doktorantów do profesorów) nie radzi sobie z tzw. workload, czyli wysokim pensum dydaktycznym zawierającym również mnóstwo obowiązków administracyjnych (pracowałem na polskich uniwersytetach i mogę powiedzieć, że na razie – może to się wkrótce zmieni – nie ma porównania; wieloetatowość byłaby w Holandii niemożliwa, chyba że ktoś – tak jak ja – ma pół etatu).

Pisałem kiedyś o protestach w roku 2015 (wtedy groziło mi – i wielu moim kolegom – zwolnienie z pracy). Potem sytuacja się ustabilizowała, ale problem niedofinansowania nauki oraz centralistycznego sposobu jej organizacji nie został rozwiązany. Być może nawet się pogłębił, dlatego że w Holandii mamy obecnie nowy rząd koalicyjny, bez socjaldemokratów, który w szkolnictwie wyższym realizuje twardy program „neoliberalny” (w roku 2015 poczuciu niemocy towarzyszyła dobra wola – choć niewiele z tego wynikało – części rządzących). Konflikt znów się zaognił, a retoryka polityków obozu władzy stała się agresywna. W związku z tym ostatni tydzień września środowisko akademickie ogłosiło „WO actieweek” [tydzień protestu w szkolnictwie wyższym]. Protest ten zjednoczył wszystkich. Nawet zarządy pozbawionych autonomii uniwersytetów go popierały. „Umiarkowani” profesorowie (kierownicy katedr) zaczęli nosić „czerwone czworoboki” [red squares], które trzy lata temu przypięli jedynie najbardziej „radykalni” protestujący (ja wtedy próbowałem pomagać tym „protestantom” – lubię „radykałów”). Trzeba przyznać, że modyfikacja znaczeń tego symbolu zakrawa na ironię (taki już nasz „postmodernistyczny” los!), ale pomysł „zjednoczonego frontu” jest mimo wszystko kuszący.

Czy taka szeroka koalicja może być skuteczna? Nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie. Najostrzejszą formą protestu były na razie plenerowe wykłady. W dalszej perspektywie myślano o strajkach, choć tu część środowiska miała już wątpliwości, ponieważ – po pierwsze – godziłoby to w naszych studentów, po drugie zaś prawo holenderskie przewiduje tę metodę protestu tylko w wypadku „zbiorowego” konfliktu z pracodawcą, a zarządy uniwersytetów odrzucają przecież nałożone przez polityków cięcia budżetowe, choć (z oczywistych przyczyn) przeoczają relację między tą polityką oszczędnościową a negatywnymi skutkami reformy z roku 1995, która zlikwidowała autonomię akademicką i położyła fundament pod strukturę organizacyjną umożliwiającą coraz większą centralizację uczelni. Sygnałem ostrzegawczym, że taka „ludyczna” forma protestu może być nieskuteczna, była reakcja pani minister szkolnictwa wyższego. Powiedziała ona publicznie, że podoba się jej jego forma. „Jest on sympatyczny”. Można więc śmiało założyć, że ten „miękki” protest jest skazany na niepowodzenie. Nikomu nie przeszkadza… Cięcia budżetowe zostaną zatem przegłosowane przez obie izby parlamentu, choćby ze względu na trwałość koalicji (nikomu nie zależy na wyborach – koalicja mocno traci w sondażach opinii publicznej). Parlamentarzyści specjalizujący się w sprawach szkolnictwa wyższego wiedzą wprawdzie, że prędzej czy później system (a zwłaszcza ludzie) nie wytrzyma sytuacji, w której nieformalne (bezpłatne) nadgodziny są jedyną możliwością wykonywania podstawowych obowiązków dydaktycznych i badawczych, ale lojalność wobec własnej partii (dyscyplina „klubowa”) jest ważniejsza.

Co prawda, nie ograniczano się jedynie do takich miękkich form protestu jak open air lectures. W czerwcu na Uniwersytecie Amsterdamskim (UvA) zorganizowano marsz protestacyjny, popierany zarówno przez (mniej i bardziej radykalne) ruchy pracownicze (WO in actie, UvA Rethink), jak też organizacje studenckie (ASVA, Humanities Rally etc.). Marsz ten, w którym uczestniczyli studenci, a także pracownicy – choć tych ostatnich nie było wielu – z całego kraju, skończył się okupacją przez część protestujących (tzw. radykalnych studentów, „antyglobalistów”) łąki obok zespołu budynków wydziału nauk społecznych UvA. Chcieli oni tam nocować w namiotach. Zarząd uniwersytetu natychmiast zgłosił sprawę policji („bezetten mag niet” – „nie wolno okupować”), która dosyć ostro interweniowała (grupkę studentów spałowano – choć ich postawa była może trochę prowokacyjna). Reakcje na tę radykalną formę protestu były zróżnicowane, co świadczy o podziałach w środowisku akademickim. Większość moich kolegów uważała, że wyrządził on więcej szkód niż przyniósł pożytku. Ja sam się wahałem. W miesiącach letnich protest przycichł. Obiecano powrót do niego na jesieni (w Holandii rok akademicki zaczyna się na początku września). W tym tygodniu, w piątek, odbył się kolejny marsz (mający być kulminacją „tygodnia protestu”), w którym uczestniczyłem (w czerwcu byłem w Warszawie). Myślę, że było ok. 500 protestujących, może nie zbyt wielu (pamiętam marsze z roku 2014/2015, w których uczestniczyło 1000–2000 ludzi), ale w obecnej sytuacji taka frekwencja była jednak niezłym wynikiem. Choć współorganizatorem marszu był „umiarkowany” ruch „profesorów” „WO in actie”, wśród uczestników przeważali „radykalni” studenci (przytaczam niektóre, bardziej niewinne hasła: „Occupy, decolonize!; liberate and organize!”; „One solution, revolution; one direction: resurrection”). Podziwiam ich zaangażowanie.

W międzyczasie stało się coś niespodziewanego: wczesnym rankiem w piątek 28 września grupa studentów (tych „skrajnie” radykalnych) zajęła budynek Wydziału Humanistycznego, tzw. P.C. Hoofthuis. Włamali się do niego – krótko mówiąc, popełnili „przestępstwo” (bezprawne wkroczenie na teren „prywatny” – choć uniwersytety są oczywiście publiczne). Budynek został przez nich „odzyskany” [reappropriation] dla wspólnoty akademickiej i przemianowany na Postcolonial House of the Autonomous University. Czy tego typu akcje, w których nieposłuszeństwo obywatelskie idzie w parze z przemocą (choć nie przeciw ludziom, lecz mieniu; drzwi budynku zostały uszkodzone), są do przyjęcia? W roku 2015, kiedy stało się coś podobnego, okupacja trwała prawie miesiąc i doprowadziła do dymisji zarządu UvA (choć polityka rządowa zasadniczo się nie zmieniła). Obecna okupacja zakończyła się szybciej. Późnym popołudniem policja wkroczyła do budynku blokowanego przez studentów. Policja nie zachowała się specjalnie brutalnie ze względu na obecność przedstawicieli prasy i kamer. Pani przewodnicząca zarządu Uniwersytetu rozmawiała wprawdzie kilka razy z protestującymi, ale nie było z jej strony gotowości do prawdziwego dialogu. Zastosowała od samego początku metodę ultimatów. Zażądano bezwarunkowej kapitulacji, po której obiecano rozmowę o postulatach, choć z góry było przecież wiadomo, że taka dyskusja nie dałaby żadnych konkretnych rezultatów („wszystko zależy od rządu w Hadze… Protestujcie tam!”). Do budynku przyszła też pani burmistrz Amsterdamu, reprezentantka Zielonej Lewicy (nasza amsterdamska Ada Colau – miała do niedawna dobrą reputację). Również ona domagała się natychmiastowego opuszczenia budynku (choć wyraziła gotowość rozmowy, tyle że gdzie indziej). Po odmowie studentów rozpoczęła się interwencja policji. (Źle znoszę takie sceny – budzą we mnie wściekłość…).

Jaka była reakcja „wspólnoty akademickiej” na ten akt nieposłuszeństwa obywatelskiego? Natychmiast kiedy dowiedziałem się o sprawie, skontaktowałem się przez internet z niektórymi kolegami i dalszymi znajomymi. Przeważała konsternacja – parafrazuję: „szkoda… dotychczasowe protesty były tak sympatyczne” (padło słowo „konstruktywne”), „jaka będzie reakcja naszych [umiarkowanych] kolegów, a także członków zarządu, którzy zgadzają się z większością naszych postulatów wobec ministerstwa” etc. Tak, właśnie tak, tyle że owe „konstruktywne” i „sympatyczne” protesty niczego nie przyniosły (pani minister je nawet pochwaliła!). Pewna profesor politologii specjalizująca się w badaniach populizmu i „ekstremizmu” podkreśliła na Twitterze, że „owa garstka [piętnastu] ludzi nie reprezentuje naszej wspólnoty akademickiej” (było ich jednak znacznie więcej!). Trzeba wprawdzie przyznać, że taki rażący brak solidarności wywołał oburzenie wielu kolegów. Pojechałem do Amsterdamu, chcąc być z okupującymi, choć miałem jak najgorsze przeczucia. Nie wpuścili jednak nikogo (choć w uzasadnionych przypadkach pozwalali iść po materiały dydaktyczne), o co zresztą nie miałem pretensji. Poszedłem na marsz protestacyjny, o którym już wspomniałem. Skończył się on pod okupowanym budynkiem. Część studentów weszła do niego (ja poszedłem jednak do biblioteki, bo chciałem trochę popracować, zresztą mało skutecznie).

Wracam do sedna sprawy: jak mamy protestować, skoro wobec sztywnych struktur demokracji parlamentarnej, w epoce szybkich zmian gospodarczych i kulturowych, miękkie formy protestu okazują się nieskuteczne? Czy w takiej sytuacji nieposłuszeństwo obywatelskie i bierny opór nie są jedynymi pozostającymi nam, choć obosiecznymi środkami? Uważam, że tak. Nie przyniosą one wprawdzie natychmiastowych wyników, ale dzięki nim zmienia się nasza świadomość. Uświadamiamy sobie paradoksy (i niespójność) dyskursu cechującego epokę „późnego kapitalizmu” (np. „więcej mechanizmów kontrolnych, bo inaczej marnują się pieniądze podatnika” – owe cięcia budżetowe wiążą się jednak między innymi ze zniesieniem podatku od „dywidendy”, by po wyjściu Zjednoczonego Królestwa z Unii Europejskiej Holandia mogła jeszcze skuteczniej „konkurować” na globalnym rynku; w swych postulatach okupujący słusznie – moim zdaniem – zwrócili uwagę na ten szerszy kontekst, choć część umiarkowanych uważa, że trzeba się ograniczyć do spraw szkolnictwa wyższego sensu stricto.

Uwaga uzupełniająca: rząd wycofał się z kontrowersyjnego planu zniesienia podatku od „dywidendy”, ale pieniądze nie zostaną zainwestowane w sektor publiczny; rząd chce w inny sposób zwrócić je przedsiębiorcom.

Na pewno te paradoksy i niespójności „późnego kapitalizmu” inaczej wyglądają „na Zachodzie” niż w Polsce, ale warto zastanowić się nad wyżej wspomnianym konfliktem postaw i interesów w samym środowisku uniwersyteckim. Mniejsza zresztą o ideologię. Bardziej istotny jest może pewien wzgląd „praktyczny”: dotychczasowe „miękkie” środki, które szybko zostają unieszkodliwione (czasami nawet przywłaszczone) przez „władzę”, wywołują postępujące zniechęcenie, bierność i konformizm. „Tyle razy już rozmawialiśmy, protestowaliśmy, i nic…”. Co zatem robić? Jedyną opcją wydaje się łączenie różnych form protestu, zarówno „miękkich”, jak i bardziej „ryzykownych”; przy tym nie powinno być przymusu, by zwolennicy miękkich form uczestniczyli w „twardych” protestach (ani vice versa). Wystarcza, by ich nie potępiali. Chodzi tu o tolerancję i wzajemną lojalność. Warto zwrócić uwagę, że część radykalnych studentów (aktywistów ruchu Humanities Rally) wcześniej próbowała działać w oficjalnej radzie studenckiej. Zrezygnowali pół roku temu, kiedy doszli do wniosku, że nic konkretnego nie można w ten sposób osiągnąć. Właśnie w tym duchu niektórzy koledzy napisali list otwarty, pod którym i ja się podpisałem. Podaję link do niego (a także do relacji telewizyjnej z interwencji policji).

http://rethinkuva.org/blog/2018/09/28/waking-up-to-a-new-uva-occupation/

https://www.at5.nl/artikelen/186799/politie-ontruimt-pc-hoofthuis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *