O założeniach kolejnej reformy nauki i szkolnictwa wyższego – głos w dyskusji

Małgorzata Kowalska

Choć ostateczny kształt reformy zapowiedzianej przez ministra Gowina nie jest jeszcze znany, ogólny kierunek zmian wydaje się jasny. Można go wyprowadzić ze wspólnego mianownika wszystkich trzech znanych już projektów założeń do nowej ustawy, których autorzy nie przypadkiem wszak, na bazie całkowicie wstępnych pomysłów, wygrali rozpisany swego czasu przez ministra konkurs. Do rozwinięcia swoich pomysłów na kolejną reformę systemu organizującego polską naukę i szkolnictwo wyższe zachęceni zostali ci, którzy podążali w słusznym kierunku. Sporo już o tym powiedziano i napisano, także, a nawet zwłaszcza, krytycznie (zob. np. „http://krytykapolityczna.pl/nauka/neoliberalny-zamach-na-nauke/ oraz wywiad z Mateuszem Piotrowskim i Moniką Helak http://krytykapolityczna.pl/kraj/gowin-namascil-antydemokratyczne-ustawy-2-0/). Jednak pewne refleksje i uwagi warto chyba powtórzyć, formułując je nieco inaczej – zwłaszcza gdyby miało to stać się punktem wyjścia do ogólniejszej dyskusji na blogu KKHP.

            Nie jest tu moim zamiarem szczegółowa analiza trzech projektów ani odnoszenie się do konkretnych wypowiedzi ministra. Poprzestanę na wydobyciu na jaw owego jasnego słusznego kierunku. Można go najkrócej opisać dwiema formułami: 1) więcej kapitalizmu, 2) mniej demokracji.

Punkt pierwszy: więcej kapitalizmu. To znaczy przede wszystkim więcej konkurencji, więcej rywalizacji o ograniczone zasoby finansowe, ale także symboliczne (można wszak mówić o ograniczonym zasobie uznania czy prestiżu).  Zarówno środki na badania i na funkcjonowanie uczelni, jak i związana z nimi porcja instytucjonalnego uznania mają stać się przedmiotem bardziej niż dotąd wytężonej konkurencji między jednostkami fizycznymi i zespołami badawczymi (rywalizującymi o granty, których udział w ogólnym finansowaniu badań według jednego z projektów miałby sięgać 50%) oraz między całymi uczelniami,  z których nieliczne (zapewne nie więcej niż dwie-trzy, a może tylko jedna?) mogłyby uzyskać status elitarnej uczelni badawczej finansowanej na specjalnych zasadach, inne zaś musiałyby walczyć ze sobą o utrzymanie statusu badawczo-dydaktycznego, a jeszcze inne (oczywiście PWSZ, ale bardzo możliwe, że także część obecnych uniwersytetów regionalnych) zadowolić się statusem wyższych szkół zawodowych. Czy konkurencja miałaby dotyczyć tylko lub przede wszystkim uczelni publicznych, czy obejmować także, na jednakowych prawach, uczelnie prywatne – to w różnych projektach wygląda różnie, a decyzja ministerstwa nie jest znana. Nie jest to w żadnym razie szczegół bez znaczenia, ale w tym miejscu nie będę się nad tą sprawą zatrzymywać.

            Konkurencyjność wymaga miary. Tak jak na rynku w ogóle miarą jest pieniądz, tak na rynku naukowym w jeszcze większym niż dotąd stopniu będą nią – przed przeliczeniem na pieniądz – parametryczne punkty. Dorobek naukowy będzie musiał być policzalny tak samo jak każdy kapitał, Dlatego łatwo przewidzieć (nawet jeżeli założenia do nowej ustawy o tym milczą), że zasadzie wytężonej konkurencji będzie towarzyszyć zwiększona biurokracja (jeszcze bardziej sformalizowana  parametryzacja i sprawozdawczość, rozbudowana administracja uczelniana, ministerialna oraz agend takich jak NCN czy KEJN,). Jak już dawno temu zauważył Max Weber, nie ma kapitalizmu bez biurokracji – to dwie strony tej samej „racjonalności formalnej”. Na próżno więc minister Gowin uważa się za wolnościowego „deregulatora” (i nawet już jako minister NiSW rozpisał swego czasu ankietę, jak zmniejszyć poziom biurokracji w uczelniach). Planowana przez niego reforma nie zmniejszy poziomu biurokracji, przeciwnie. Naukę i szkolnictwo wyższe da się lepiej skapitalizować pod warunkiem, że da się je jeszcze bardziej zbiurokratyzować – to nieuchronne. 

            Już od pewnego czasu wszyscy akademicy są intensywnie bodźcowani, aby planując swoją karierę myśleć przede wszystkim o liczbie punktów, jaką za takie czy inne działania mogą uzyskać w obowiązującym systemie wyceny. Zgodnie z kierunkiem planowanej reformy ta tendencja ma się nie tylko utrzymać, ale też gwałtownie nasilić.

            Do zwiększonej rywalizacji między akademikami i uczelniami miałaby dojść zwiększona rywalizacja między studentami i kandydatami na studia. Wobec zmniejszonych limitów przyjęć na publiczne uczelnie wyższe (co jest skutkiem już obowiązujących zmian dotyczących algorytmu naliczania tzw. dotacji podstawowej) rywalizowaliby oni nie tylko o przyjęcie do lepszej uczelni na podstawie dotychczasowych wyników w nauce (co można uznać za normalne, a nawet pożądane), ale też o możliwość studiowania bezpłatnie. Wedle niektórych pomysłów tylko pewne kierunki studiów (ciekawe jakie) miałyby pozostać bezpłatne, podczas gdy za luksus studiowania na innych ich adepci musieliby płacić. Wiadomo również, ze dzisiejszy KRASP popiera przynajmniej częściową odpłatność za wszelkie studia. Tymczasem na przeszkodzie stoi wciąż obowiązująca konstytucja, ale dla chcącego nic trudnego. Postulat płatnych studiów, wszystkich lub niektórych, jest niewątpliwie zgodny z ogólnym kierunkiem „więcej kapitalizmu”.

            Ten sam kierunek wyznaczają powtarzające się postulaty lepszego powiązania nauki z biznesem i aktualnym rynkiem pracy. Nauka i szkolnictwo wyższe mają pełnić funkcję służebną wobec rozwoju gospodarczego, a raczej wobec jego planów (których wyrazem jest dziś tzw. plan Morawieckiego), z uwzględnieniem deklarowanych potrzeb już działających przedsiębiorców. Dlatego jednym z priorytetów ma być zwiększenie roli tych ostatnich w kształtowaniu programów studiów, a nawet samego ustroju uczelni i sposobu zarządzania jej zasobami. Może z wyłączeniem elitarnych uczelni badawczych.  

 Punkt drugi: mniej demokracji. Chciałoby się rzec: im więcej kapitalizmu, tym mniej demokracji, ale to już daleko idąca teza ideologiczna. W każdym razie w interesującym nas kontekście jest całkiem jasne, że kierunek „reformy Gowina” jest tyleż prokapitalistyczny, co antydemokratyczny.

            Po pierwsze, wszystko wskazuje na to, że jej celem jest ograniczenie demokracji wewnątrzuczelnianej. Dość władzy wybieralnych rektorów i dziekanów, którzy są „zakładnikami swoich wyborców”. Warto ich zastąpić profesjonalnymi menadżerami wybieranymi przez radę powierniczą, w skład której wejdą przedsiębiorcy, samorządowcy i przedstawiciele ministerstwa. Założenie jest najpewniej takie, że obecne środowisko akademickie samo w sobie jest zdominowane przez nierobów, pozorantów, rozmaite układy i „feudalne stosunki”. Trzeba zatem, aby w imię wydajności, konkurencyjności i dostosowania do rynku całe to towarzystwo wziął za twarz ktoś od niego niezależny, a rozumiejący słuszny kierunek.

            Po drugie, znane założenia reformy nie mają nic wspólnego z demokracją rozumianą jako ustrój sprzyjający wyrównywaniu szans i „zrównoważonemu rozwojowi” (co należy podobno do postulatów obecnego rządu). System wymuszający wzmożoną konkurencję między uczelniami (o bardzo nierównych warunkach startowych) będzie nieuchronnie premiować najsilniejszych kosztem słabszych wzdłuż bardzo różnych linii podziału, w szczególności między uczelniami metropolitalnymi i regionalnymi. Ale także między naukami aplikacyjnymi i podstawowymi oraz technicznymi, przyrodniczymi i społeczno-humanistycznymi. W efekcie można się spodziewać, że  na nauki podstawowe i społeczno-humanistyczne (pomijając może prawo i ekonomię) pozostanie miejsce w największych ośrodkach akademickich, podczas gdy w mniejszych uczelniach dominować będą nauki aplikacyjne i kształcenie zawodowe. Ujmując rzecz brutalnie: tylko w nielicznych ośrodkach będzie kształcić się „intelektualną elitę”, a w większości pozostałych – nieco lepiej wykształconych „roboli”. Co oczywiście tylko pogłębi przepaść miedzy „Polską A” i „Polską B”. Oto prawdziwy triumf modelu rozwoju „polaryzacyjno-dyfuzyjnego” – z naciskiem na element polaryzacyjny. Realistycznym efektem będzie jeszcze większa niż dotąd centralizacja wszelkiego kapitału, zarówno finansowego, jak symbolicznego.

(Na marginesie: nadzieja, że zgubnym skutkom takiej centralizacji mógłby zapobiec zakaz zatrudniania pracownika w uczelni, w której uzyskał on doktorat, co byłoby też narzędziem „mobilności”, jest albo niezwykle naiwna, albo cyniczna. Kłóci się z tym nie tylko brak materialnych środków większości potencjalnych akademików na swobodne przenoszenie się z miasta X do miasta Y, ale także trudność z zatrudnieniem ich w innej uczelni, którą to trudność generuje sama logika proponowanego systemu: w przypadku ewentualnych przenosin z uczelni „gorszej” do „lepszej’ na przeszkodzie staje uznana hierarchia jakości uczelni, a w przypadku przenosin z uczelni „lepszej” do „gorszej” – trudności tej drugiej ze sfinansowaniem ewentualnego nowego etatu w związku z generalnie słabym finansowaniem przez budżet państwa. Jeżeli proponuje się takie metody deterytorializacji i cyrkulacji pracowników nauki, to należałoby stworzyć kompleksowy system ich wspomagania. Ale o tym w założeniach reformy ani słowa.)

  Postulowany system podziału uczelni na lepsze i gorsze (który oczywiście zawsze miał miejsce, bo jest nieuchronny i naturalny, ale nigdy dotąd nie był tak systemowo usankcjonowany) z konieczności zróżnicuje szanse na zdobycie wykształcenia uważanego za lepsze lub gorsze zależnie od uczelni, w której się je zdobyło. Co z kolei w dużej mierze zależeć będzie od zasobności portfela kandydata na studia, a nie tylko zdolności i wyjściowej wiedzy oraz gotowości do zdobywania dalszej. Dzięki kierunkowi planowanej reformy tak na poziomie pracowników i kandydatów na pracowników naukowych, jak i na poziomie kandydatów na studia oraz absolwentów studiów może tylko wzrosnąć rozpiętość między kapitałem, zarazem finansowym i symbolicznym, posiadanym przez pracowników i studentów z „centrum” i z ‘peryferii”. Najprościej mówiąc, zarówno „elita”, jak „uczelniane pospólstwo” będą się reprodukować w określonych miejscach. Geograficznych, ale także dziedzinowo-dyscyplinarnych, bo dla aktualnej gospodarki i doraźnego rynku pracy nauka nauce nierówna. Jedna zostanie uznana za potrzebną, inna za niepotrzebną wedle kryteriów mających w najlepszym razie mało wspólnego z szukaniem prawdy (czy to ostatnie nie brzmi dziś zgoła śmiesznie?). 

Sytuacja jest groźna zwłaszcza dla nauk humanistycznych i społecznych. Są one w sumie źle przystosowane do rynku, za to szczególnie podatne na ideologizację. Zachodzi poważna obawa, że po kolejnej reformie ich już dziś wątła funkcja krytyczna stanie się zgoła żadna. Ratunkiem przed całkowitą „kapitalizacją” będzie dla nich już tylko podporządkowanie się określonej ideologii politycznej.

Kierunek „reformy Gowina” wydaje się całkowicie jasny. Ale nieokreślony pozostaje jej cel. Czemu to wszystko ma służyć? Jakie społeczne dobro miałoby z tego wyniknąć? Jaki rzeczywisty wzrost wiedzy, nie mówiąc o społecznej samowiedzy? Jaki przyrost ogólnej kultury? Kto dzięki tej reformie stanie się mądrzejszy, a choćby – zgodnie z obowiązującym żargonem – bardziej innowacyjny? Czy reforma pozwoli zapobiec społecznym, politycznym, a nawet gospodarczym kryzysom lub przynajmniej je złagodzić? Czy rzeczywiście stawia czoła wyzwaniom przyszłości? Czy w ogóle te wyzwania definiuje? Wszystko wskazuje na to, że ani minister Gowin, ani wybrani przez niego autorzy projektów założeń do nowej ustawy takich pytań w ogóle sobie nie zadawali. Wiele wskazuje zaś na to, że poszli po linii najmniejszego oporu, w mniejszym lub większym stopniu kopiując (a nierzadko też po neoficku radykalizując) rozwiązania stosowane gdzie indziej, w tzw. rozwiniętych krajach Zachodu, zwłaszcza anglosaskich, chociaż tam są już one od dawna przedmiotem co najmniej kontrowersji, a nawet gorącej kontestacji.

Jeżeli celem, nieraz przez obecnego ministra wyrażanym, choć oczywiście nie tylko przez niego i nie przez niego pierwszego, jest przede wszystkim poprawienie pozycji polskich uczelni w międzynarodowych rankingach, to może wystarczyłoby połączyć Uniwersytet Warszawski z Politechniką Warszawską i Uniwersytetem Medycznym, a dodatkowo wydać środki na zatrudnienie w tej superuczelni iluś międzynarodowych sław, w tym kilku noblistów? Resztę reformy moglibyśmy sobie wtedy darować. Albo zacząć naprawdę poważnie o niej rozmawiać, zaczynając od celów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *