Zlikwidujcie punktozę i kategoryzację

Jerzy Żyżyński

Artykuł ukazał się także w „Rzeczpospolitej”.

Potwierdza się moja opinia, że ustawa szumnie nazwana „Konstytucją dla nauki” sławy ministrowi nie przyniesie. Uczeni są coraz bardziej poirytowani, od kiedy zaczęli dostrzegać, jaki system im się narzuca, jakie wywołuje na uczelniach konflikty i jaki szykuje się bałagan. Mówi się: „horror, minister otworzył puszkę Pandory”, „przelicytował Kudrycką” – a przecież skoro ustawa już na starcie wymagała stu poprawek, to był to dostateczny sygnał, że roztropniej by było wstrzymać się z wprowadzaniem jej w życie. Chciano jednak – lekceważąc głosy licznych krytyków, także profesorów we własnym klubie – zrobić przyjemność ważnemu koalicjantowi, a w efekcie sprawa przegrała w starciu z politycznym pragmatyzmem i… mleko się rozlało. Ale nie byłoby teraz dobrze wycierać je ścierką i wylewać do ścieków. Trzeba to mleko wypić – odsiewając śmieci.

Usprawiedliwieniem dla reformy miało być dalekie miejsce polskich uczelni w światowych rankingach. Jednakże przejmowanie się tzw. listą szanghajską to nieporozumienie, bo porównuje ona uczelnie nieporównywalne, a martwienie się, że jesteśmy na niej daleko – to niepotrzebny prowincjonalny kompleks. Rzecz nie w miejscu na liście, a w stworzeniu odpowiednich warunków, by uczeni mogli na swych uczelniach dobrze pracować. Jak w każdym przedsięwzięciu, by osiągnąć sukces, trzeba zainwestować i postawić na właściwych ludzi – a nauka jest najważniejszym narodowym przedsięwzięciem, co rozumiano po wyzwoleniu 100 lat temu, a po wyjściu z komunizmu dyletanckie przywództwo potraktowało ją jak niepotrzebny budżetowy balast.

Ustawa zawiera pewne pozytywne elementy; jej założenia i cele zostały w zasadzie dobrze przyjęte przez środowiska naukowe. Ale założenia i cele to jedno, a wykonanie to drugie. Minister skorzystał z prawotwórczej pracy ludzi, którzy nie mają zielonego pojęcia, jak funkcjonuje nauka. Kiepski efekt ich pracy można jednak naprawić, usuwając z ustawy przynajmniej najbardziej szkodliwe elementy.

Po pierwsze trzeba uwzględnić specyfiki kierunków uczelni uniwersyteckich i nie narzucać uśrednionych reguł, które prowadzą do podziału na lepszych (powyżej średniej) i gorszych (poniżej). Uniwersytety to uczelnie, które mają realizować uniwersalność nauki, budować uniwersum, „wszechświat” ludzkiej wiedzy i umiejętności, a każda z nich ma swoją specyfikę i odmienną charakterystykę; i każda jest jednakowo ważna dla rozwoju gospodarki, kultury, także innych nauk i dla rozwoju osobistego ludzi. Każda jest jednakowo potrzebna, tak jak w drużynie piłkarskiej musi być miejsce zarówno dla obrońców, pomocników, skrzydłowych jak też atakujących – i jest niemożliwe, by wszyscy strzelali bramki. Gdyby sponsor drużyny powiedział, że „nie będzie dawał pieniędzy na tych darmozjadów, którzy nie strzelają bramek”, lub wprowadził „system motywacyjny” wynagradzający głównie tych, którzy strzelają bramki, to na pewno nie tylko spowodowałby, że piłkarze nie byliby skłonni do współpracy w trakcie gry – czyli do konfliktów w drużynie – ale też z pewnością doprowadziłby do spadku drużyny do ostatniej ligi. Każdy trener piłkarski wie, że choć pomocnik i obrońca mogą czasami strzelić gola, to robią to rzadko – ale nie będzie ich z tego powodu gorzej oceniał, bo strzelanie goli to nie jest ich zadanie. Minister też to wie – musi tylko przeprowadzić jedną operację intelektualną; mówiąc żargonem naukowym: operację transformacji tej wiedzy na obszar Nauki, bo z różnymi dyscyplinami nauki i z różnymi uczonymi w ramach poszczególnych dyscyplin jest podobnie jak z drużyną piłkarską.

Nauka nie potrzebuje punktacji ani kategoryzacji, podziału na uczelnie badawcze i dydaktyczne – te pomysły to efekt niekompetencji. Zadaniem uniwersytetów jest zawsze przede wszystkim dydaktyka. Po to powstały szkoły wyższe, by uczyć młodych ludzi, przygotowywać ich w różnych dziedzinach fachowej wiedzy. Gdy Kazimierz Wielki zakładał pierwszą polską uczelnię – Uniwersytet Piastowski, przez ironię historii zwany Jagiellońskim – to nie zrobił tego to, by kształcić kadry dla kraju, by budować elitę intelektualną. A po to, by uczyć, trzeba też uczestniczyć w rozwoju nauki, zatem wszystkie uniwersytety obok nauczania prowadzą także – w miarę swych możliwości – jakieś prace badawcze, a uczeni śledzą rozwój wiedzy w swoich dziedzinach. I nie trzeba ich do tego zmuszać, trzeba im tylko stworzyć warunki do pracy.

Pomysłem bardzo szkodliwym, także wynikającym z indolencji autorów reformy, jest budowanie systemu motywacyjnego polegającego na przydzielaniu punktów za publikacje i nadawanie kategorii zależnej od liczby punktów „wypracowanych” przez uczelnie. Tak nauka się nie rozwija. Trzeba rozumieć statystyczną naturę rzeczywistości. Oznacza ona, że wszystkie cechy są ze swej natury zróżnicowane, zatem jeśli przyjmiemy jakieś kryterium oceny, to muszą istnieć ci najlepsi i ci gorsi, a między nimi przeciętni. Niby oczywiste – ale jakie są tego skutki? Wprowadzenie podziału na kategorie powoduje, że będą tacy, którzy nie będą w stanie „wypracować” punktów – ze swej natury, bo taka jest specyfika ich dziedziny. I oni staną się obciążeniem dla pozostałych, a to doprowadzi do konfliktów. W drużynie piłkarskiej ci, którzy „harują w obronie”, też są potrzebni, choć nie strzelają bramek. Podobnie w nauce: ci uczeni i te dyscypliny, które nie przynoszą punktów, też są potrzebni, a system uzależniający finansowanie od punktacji zmusza do dyskryminowania ich. Albo inny przykład: w systemie komunikacyjnym są połączenia i linie bardziej obłożone pasażerami, w efekcie bardziej rentowne i mniej rentowne, są połączenia przynoszące większe zyski i takie, które dają niewiele. Kiepscy menedżerowie (byli tacy) będą kierować się kryterium rentowności i pokasują mniej rentowne linie czy połączenia, by wykazać się wyższą średnią rentownością. Czy to byłoby sensowne? Nie – to byłoby katastrofą dla zadań, jakie system komunikacyjny ma realizować: dawania spójnej sieci połączeń. I byłoby to klęską dla rozwoju firmy, bo to nie rentowność ma być celem, lecz masa zysku. Firma finansuje swoje potrzeby i buduje swoją pozycję z masy zysków, a nie z niewielkiej liczby wysoko rentownych połączeń. Dlatego rozwijające się firmy lotnicze czy kolejowe podtrzymują mniej rentowne linie, rozszerzają działalność, budują w ten sposób swą pozycję rynkową.

Statystyczna natura rzeczywistości oznacza zatem, że wtłoczenie w jeden system ocen z uśredniającym kryterium spowodowuje automatyczne ustawienie tych kierunków, które są w dolnej części rozkładu, w gorszej pozycji; staną się one obciążeniem dla pozostałych, co będzie źródłem konfliktów, a w efekcie doprowadzi do rozpadu uczelni. A tymczasem różne dziedziny i dyscypliny naukowe są równie potrzebne, decydują o uniwersalności uniwersytetów i w ten sposób sprzyjają rozwojowi młodych ludzi, których kształcenie jest celem podstawowym, a realizowanie badań naukowych, kontaktów i wymiany z innymi uczelniami – warunkiem sukcesów w kształceniu.

Nieszczęśliwym pomysłem jest nadawanie punktacji czasopismom i wydawnictwom. Zadaję pytanie ministrowi, jako doktorowi filozofii: jak to jest możliwe, że jakieś dzieło napisane przez uczonego X wydane w wydawnictwie A jest dziełem naukowym, a wydane w wydawnictwie B dziełem naukowym już nie jest albo należy mu się nie 10, lecz 5 punktów? Mam nadzieję, że zarówno minister, jak i czytelnicy widzą w tym oczywisty nonsens. Przecież naukowa wartość dzieła nie zależy od miejsca jego publikacji, bo decyduje o niej treść! Nie wolno nadawać kategoryzacji wyrażonej arbitralnymi biurokratycznymi przydziałami punktów wydawnictwom czy czasopismom. Powinno się te nonsensowne systemy ocen usunąć z ustawy, a stosowne rozporządzenia czym prędzej podrzeć i wyrzucić do kosza. To nie ma sensu z prostego powodu: odbiera się szansę rozwoju słabszym, tym, którzy z peryferii chcieliby się wybić na szersze naukowe wody, niszczy się element konkurencji, który niewątpliwie ma w nauce istotne znaczenie.

Nauka nie potrzebuje ogromu publikacji, do jakiego prowadzi ten system. Uczeni nie powinni pisać za dużo, bo ilość, zamiast przechodzić w jakość, doprowadza do płytkości, przyczynkarskości, powierzchowności i marnowania papieru. Bernhard Riemann, jeden z najwybitniejszych matematyków, opublikował niewiele artykułów, ale każda dziedzina matematyki, jaką się zajął w swych pracach, została przez niego zrewolucjonizowana (podaję za znakomitym wykładem dr. Tomasza Millera). Uczeni powinni pisać wtedy, gdy naprawdę mają coś do powiedzenia. A tymczasem – jak widać – autorzy reformy (jak i poprzednia ekipa) mają mocno ugruntowane marksistowskie przypuszczenie, że ilość przechodzi w jakość. Ilość nie przechodzi w jakość, nawet jeśli sprowadzi się ją do czterech wymaganych publikacji. Mogą być tacy wybitni uczeni, którzy prawie wcale nie publikują, ale inspirują kolegów. W proponowanym systemie ilościowych ocen Einstein szybko by poległ. Nauka rozwija się w wymianie poglądów, dlatego uczeni potrzebują przede wszystkim spotkań: konferencji i seminariów naukowych – to jest tak naprawdę źródłem napędu w nauce. To w toku takich spotkań oceniają siebie wzajemnie, inspirują się i rozwijają swoje rozumienie świata. Konferencje dają czasami jedno, dwa opracowania, które warte są papierowej publikacji – ale i to traci znaczenie, bo teraz wszystko można publikować w sieci. A gdzie uczeni publikują – czy w tym czasopiśmie, czy w innym, ogólnopolskim czy regionalnym – to nie ma istotnego znaczenia. Kategoryzowanie miejsc publikacji jest niepotrzebne, niemądre i szkodliwe. W przypadku nauk społecznych znaczenie ma publikowanie nawet w czasopismach publicystycznych; wybitni ekonomiści i prawnicy pisywali też w prasie codziennej i miało to silniejsze oddziaływanie niż prace czysto naukowe. W gruncie rzeczy wszelkie formy przekazywania wiedzy mają sens i są ważne dla społeczeństwa.

Warto zrozumieć, że uczeni potrafią sami ocenić naukową wartość pracy swych kolegów. Odejście od „punktozy” stanowiło jedną z obietnic, założeń „reformy” – i tę obietnicę złamano. Czyżby dobre intencje ministra pożarła bezwzględna hydra biurokracji usadowiona w ministerstwie, z którą minister nie umie sobie poradzić?

Zupełnie niepotrzebny jest wymóg publikowania w periodykach anglojęzycznych – to wymaganie to też efekt jakichś niepotrzebnych kompleksów. Mówiono wielokrotnie, że istnieją dziedziny, w których publikacje obcojęzyczne, a zwłaszcza po angielsku, w ogóle nie mają sensu. Ale uczeni potrzebują kontaktów ze światem, trzeba zatem finansować ich wyjazdy na zagraniczne konferencje i seminaria, a najpierw zapewnić uczonym dobre kursy językowe i wyjazdy na zagraniczne staże – inwestować w ludzi, a nie szukać pretekstów do cięć, uzasadniając je bezsensownymi kategoryzacjami i biurokratycznymi ocenami.

W środowisku uczonych jest powszechna opinia, że minister myślał, że przekształcenie uczelni w coś w rodzaju biznesowej korporacji z czymś na kształt rady nadzorczej, silną władzą rektora i punktowym systemem ocen zapewni sukces nauki. Ale przecież nauka nie może być traktowana jak każdy inny biznes – to jest oczywistość. Ośrodkiem rozwoju nauki są zawsze katedry, organizujące seminaria i konferencje, prowadzące dydaktykę w określonych specjalnościach naukowych. Grupy katedr w ramach określonej dziedziny wiedzy tworzą wydziały – z angielska zwane fakultetami. Według opinii świata uczonych nieprzemyślana ustawa burzy zupełnie niepotrzebnie tę tradycyjną i ugruntowaną też w świecie zasadę organizacyjną. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tej wiodącej dla rozwoju nauki roli katedr. Minister powinien wziąć sobie do serca, że jeśli nauka ma się rozwijać, to trzeba tylko trzech rzeczy:

(1) likwidacji nonsensownego systemu punktów i kategorii;

(2) stworzenia mechanizmu nominowania na stanowiska kierowników katedr najlepszych uczonych z autorytetem i doświadczeniem – bo tylko tacy będą przyciągać innych najlepszych, nie będą się asekurowali, ograniczając rozwój młodych i zdolnych, będą wspierali rozwój talentów i nawiązywali współpracę z zagranicą; takie katedry będą „popychały” rozwój wydziałów, a rektorzy powinni organizować funkcjonowanie całości i przede wszystkim godnie reprezentować uczelnie;

(3) stworzenia uczonym warunków funkcjonowania, bo jak powiedział trafnie pewien uczony: niechby politycy i urzędnicy odczepili się wreszcie od naukowców i tylko robili to, co do nich należy, czyli zapewnili uczonym warunki pracy – także finansowe, z godnym najlepszych mózgów kraju wynagradzaniem.

Naukę można jeszcze uratować. Niech się tego podejmie minister Gowin, angażując się pełnym sercem w likwidację wad swojej ustawy. A wtedy będą sukcesy.

Autor jest profesorem ekonomii na Wydziale Zarządzania UW, był posłem pracującym w podkomisji ds. nauki i szkolnictwa wyższego, obecnie jest członkiem Rady Polityki Pieniężnej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *