Czy uniwersytet powinien stać się szkołą biznesu?

Martin Parker, profesor wydziału zarządzania Uniwersytetu w Bristolu, wyjaśnia, dlaczego powinniśmy zamknąć szkoły biznesu

(tłum. z języka angielskiego: Jerzy Kociatkiewicz)

Łatwo jest krytykować studentów uczęszczających do szkół biznesu – placówek przyciągających ludzi samolubnych, zauroczonych władzą i bogactwem. To chciwe świnie marzące o drogich garniturach. A może to szkoły biznesu zmieniają studentów na gorsze, ucząc samolubności ludzi, którym żłoby podstawia się na tak długo, aż ryje same zaczynają rosnąć.

Ale studenci ustawiają się przed szeroko otwartymi drzwiami szkół biznesu coraz liczniej, we wszelkiej maści uniwersytetach rozsianych po całym świecie. Gdyby instytucja ta była aż tak przeżarta degrengoladą, jak sugeruję powyżej, nikt przecież nie chciałby tam studiować. Trudno obrażać tych wszystkich ludzi, zwłaszcza młodych i podatnych na wpływy, a obciążanie osiemnastolatków odpowiedzialnością za stan szkół biznesu trochę przypomina obarczanie niemowląt odpowiedzialnością za smak preparatów im podawanych.

Czemu zatem służą szkoły biznesu? Moglibyśmy uznać, że edukacja to albo „dobro wspólne” (które przynosi pożytek całej społeczności), albo „dobro prywatne” (z którego pożytek czepie wyłącznie bezpośredni beneficjent). To rozróżnienie przydaje się przy porównaniu parku i cheeseburgera, jednak chwila refleksji wystarczy, by zorientować się, że wiele „dóbr” nie odnajduje się w łatwy sposób w tym prostym binarnym podziale. Różnice własności komunikacji zbiorowej, elektrowni, wody czy służby zdrowia w różnych krajach wyraźnie pokazują, że linię dzielącą dobra wspólne i dobra prywatne łatwo można przesuwać.

Edukację dzieci widzimy zwykle jako dobro wspólne, ale kształcenie dorosłych często rozumiemy jako dobro prywatne, być może ze względu na możliwe korzyści finansowe, które z niego wypływają. Jednak niektóre profesje postrzegamy jako bardziej wspólne niż inne. Jeśli zgodzimy się, że wszyscy potrzebujemy lekarzy, wtedy państwo może pokryć koszty ich kształcenia. Tę samą linię argumentacji łatwo można rozszerzyć na inne kierunki w dziedzinach nauki i medycyny, które widziane są jako konieczne dla technicznego postępu: chemię, informatykę, badania medyczne.

A szkoły biznesu? Promowane były przez swoją prywatną użyteczność, wychwalane wysokie zarobki, możliwość pracy w ciekawych miejscach, częste podróże samolotem i ogólniej – szanse na robienie ważnych rzeczy. Obiecywały „wykorzystanie w pełni własnych możliwości”, zostanie kimś, komu pracę oferują największe korporacje, albo wręcz „liderem”. To oferta, która spodobać się ma studentowi myślącemu serio o swojej karierze, oczekującemu dobrze płatnej pracy, marzącemu o wchodzeniu pewnym krokiem do hallu szklanego wieżowca mieszczącego siedzibę korporacji. Trudno szkołom biznesu przedstawić swoją ofertę jako dobro publiczne, skoro tak wiele wysiłku poszło w promowanie samolubności wśród potencjalnych kandydatów.

Jednak jedną z oczywistych rzeczy, którą powiedzieć można o uniwersytetach, a nawet o wszelkich formach edukacji, jest konstatacja, że zmienia ona ludzi. Nie zawsze w przewidywalny sposób, ale wpływ szkół biznesu na społeczeństwa, w których działają, jest bez wątpienia istotny. Idee, które kultywują, odgrywają istotną rolę w kreowaniu świata, w którym żyjemy, współtworząc problemy tak różnorodne, jak emisja dwutlenku węgla, nierówności ekonomiczne czy wykluczenie społeczne. Wszyscy teraz zmagamy się z efektami rozpowszechnienia idei przyświecających szkołom biznesu.

Pozostawienie kształcenia zarządzania „rynkowi” samo w sobie jest politycznym wyborem. Studentom mówi się po prostu, że tak wygląda nauczanie biznesu i zarządzania, ponieważ jest to tematyka inna niż wszystkie pozostałe uniwersyteckie dziedziny. Nie ma możliwości wyboru, nie ma wachlarza opcji. A to dlatego że pomimo wszelkich reklam ogłaszających wyjątkowość i niezwykłość większość szkół biznesu stara się być dokładnie taka jak inne. Niczym pingwiny szukające w grupie schronienia przed zimnem – szkoły biznesu przepychają się do wyobrażonego środka grupy, przerażone możliwością bycia innymi niż wszystkie.

Przybiera to formę mantrycznej deklamacji ogłaszającej nieuchronność takiego urządzenia świata, łączącej się w chór mówiący studentowi, że nigdy nic istotnego zmienić się nie może. Ogłuszający konsensus proklamuje, że świat może funkcjonować tylko w ten sposób, ponieważ tak działają ludzie, rynki i organizacje, choć właściwie nie trzeba tego mówić – wystarczy rozejrzeć się po otaczającym nas świecie, z targami kariery, sponsorowanymi przez korporacje salami wykładowymi i podręcznikami z list bestsellerów.

Młodzi ludzie wiedzą jednak, że szkoła biznesu to podejrzana instytucja, a biznesmeni powszechnie postrzegani są jako hochsztaplerzy i idioci. Wielu ludzi nie wierzy strukturom biznesu, skoro sukces w pracy zależy od umiejętności zachowania się jak stereotypowy uczestnik programu Trampolina (The Apprentice), skłonny sprzedać swoją własną matkę dla następnego szczebla w karierze, albo jak przypominający Donalda Trumpa dureń, głośno krzyczący i wygrażający swoim tłustym palcem.

Ci młodzi ludzie, którzy rozważają pójście do szkoły biznesu, wiedzą również parę innych rzeczy. Wiedzą, że nasza planeta rozgrzewa się coraz szybciej oraz że gdy zarobki bankierów coraz bardziej przypominają numery telefonów, dzieci umierają z głodu w ramionach matek w rozlicznych zakątkach globu. Wiedzą, że ludzie śpią w bramach i pod wejściami sklepów w ich rodzinnych miastach; że czasami w powietrzu wyczuć można smak chemikaliów. Wiedzą, że reklamy kłamią, a marketing to pic na wodę, że kolejne gatunki zwierząt wymierają w coraz szybszym tempie. Wiedzą, że morza pełne są plastiku, że ich ubrania szyte są w slumsach w Bangladeszu oraz że podwójny cheeseburger z frytkami McDonald’s to nie jest składnik zrównoważonej diety. Że korporacje próbują unikać podatków i kiedy mogą – zatajają znane sobie problemy oferowanych przez siebie produktów.

O niektórych rzeczach trzeba im przypominać, ale ci młodzi ludzie nie są idiotami. Mimo to wielu z nich nie wie, że świat mógłby być zorganizowany inaczej. Stykają się wyłącznie z masywną fasadą współczesnej światowej struktury: widzą, że jest ona miejscami do dupy, i rozumieją, że te napotkane problemy nie są ich winą. Bo nie są. Tak po prostu jest i trzeba się do tego przyzwyczaić.

Dlatego właśnie uważam, że powinniśmy zastąpić szkoły biznesu „szkołami różnorodnego zarządzania”. Wykładajmy o kooperatywach, o walutach lokalnych, o tym, dlaczego małe jest piękne. Wyjaśniajmy studentom, że studia mogą poważnie pomóc w stawianiu czoła potwornościom otaczającego nas świata i w znajdowaniu sposobów na ich łagodzenie. Przedstawmy im wizje przyszłości niebędące odbiciami teraźniejszości rodem z Dnia Świstaka, ale podkreślające możliwość stworzenia innego świata. Odwołujmy się do różnorodności organizacji działających w innych miejscach i innych czasach. Wymaga to równie głośnego, czasem równie napastliwego entuzjazmu, jak ten uosabiany przez współczesne szkoły biznesu. Jednak tym razem sprzedawać będziemy dobro wspólne, a także dziedzinę, która poważnie zajmuje się różnorodnością form organizacji i zarządzania, obecnych wśród nas i możliwych w przyszłości.

Książka Martina Parkera Shut Down the Business School została wydana przez Pluto Press.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *